Jestem trochę dziwna.
Piszę opowiadanie i zaczynam je trzy razy. Dwie poprzednie wersje mi się nie podobały, więc zrobiłam jeszcze jedną. Ta w miarę jest okay. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta c:
Kto nie czytał wcześniejszych wersji, nic nie straci. Tutaj, co prawda, zmieniłam trochę przeszłość bohaterki i jej otoczenie (chodzi mi o postacie), ale motyw opowiadania jest ten sam.
Nie przedłużając, zapraszam ^_^
Rozdział 1
- Czuję się idiotyczne –
mruknęłam, poprawiając za luźną spódnicę w szkocką kratę.
- Nie marudź. Mogło być
gorzej – szepnęła Lola. Stała obok mnie ubrana w ten sam głupi strój. Tylko że
na niej, oczywiście, prezentował się znacznie lepiej. – Poza tym, niedługo i
tak idziemy do domu. Chwila wolności przed ostatecznym rozpoczęciem szkoły.
- Ciszej bądźcie! –
zdenerwował się wysoki chłopak przed nami. Nie dość, że zasłaniał mi swoimi
ramionami całą scenę, to jeszcze nas uciszał.
Siedziałyśmy na apelu z
okazji rozpoczęcia roku. Właśnie zaczęłyśmy naukę w gimnazjum jako
pierwszoklasistki. Dyrektor wygłaszał mowę i witał nowych uczniów. Mówił, jaka
to szkoła jest wspaniała i na wysokim poziomie, a ja patrzyłam na ziewających
uczniów ostatniej klasy. Było nas łatwo rozróżnić, bo każdy rocznik miał inny
kolor krawata.
Poluzowałam
ciemnozielony węzeł, który wbijał mi się w szyję. Nie ma to jak dopasowany
mundurek. Na szczęście jest obowiązkowy tylko na apelach i ważnych
uroczystościach, codziennie nosiłam zaś t-shirt z nazwą szkoły. Był zielony i
nadrukowane było na nim: Gimnazjum nr 13. Chodziłam do klasy przyrodniczej.
Były jeszcze sportowa i artystyczno-językowa.
- Teraz rozejdziemy się
do klas, gdzie wychowawcy rozdadzą wam plany lekcji i powiedzą kilka słów od
siebie. Klasy pierwsze, na tablicy przed aulą jest wywieszony wykaz sal.
Pomyślnego roku szkolnego!
- I niech los zawsze wam
sprzyja – powiedziałam, na co Lola się roześmiała.
~~*~~
Budzik zadzwonił
przeciągle, budząc mnie ze snu. Zignorowałam go, wbijając twarz w puchową
poduszkę. Jednak już, niestety, nie spałam. Jęknęłam, a raczej zawyłam, jakby
mnie kto obdzierał ze skóry. Wiedziałam, że nie wymigam się od szkoły.
Jakoś nie paliło mi się,
żeby tam iść. Jasne, czułam niejakie podekscytowanie, ale nie miałam ochoty
wstawać o w pół do siódmej rano, by poznać nowych ludzi czy zyskać wiedzę jakże
potrzebną mi do życia.
- Jeszcze tylko cztery
dni do weekendu... - mruknęłam, próbując podnieść się na duchu. Chyba nikogo
nie zdziwi, że nie uznałam tego za zbytnie pocieszenie.
Jednak wstałam, ubrałam
się i zeszłam do kuchni. Przy stole siedziała moja mama-zombie, która tak jak
ja nie była rannym ptaszkiem. Jej głowa wisiała nad kubkiem z kawą. Wyraźnie
próbowała nie zasnąć. Nie odezwałam się. Podzielałam jej nastrój.
Szybko zjadłam skromne
śniadanie, pocałowałam mamę w policzek i poszłam po plecak. Gdy wróciłam,
naczynia były pozmywane, a mama z uśmiechem na twarzy zakładała buty.
- Tchnęło w ciebie
życie? Kawa zaczyna powoli działać?
- I ciastko czekoladowe.
- Skinęła głową. - Wiesz, mam jeszcze trochę czasu. Podwieźć cię?
- Kusząca propozycja -
powiedziałam z bólem w głosie. - Ale umówiłam się z Lolą na przystanku i nie
mogę jej olać.
Mama wzruszyła
ramionami.
- Jak chcesz. Bądź w
domu przed piątą, przychodzą do nas w odwiedziny sąsiedzi.
- Ci nowi spod ósemki,
których nie poznałam?
- Tak. Bój się o swój
los, jeśli nie będziesz zachowywała się przyzwoicie. Tata ich polubił, a wiesz
jak to z nim jest. - Westchnęła, po czym spojrzała na zegar nad szafkami. -
Rany, teraz już muszę iść. Pa, słońce!
Zniknęła, a ja zostałam
sama ze swoimi myślami.
Kilkanaście minut
później wsiadałam z Lolą do autobusu linii 73. Obie byłyśmy ledwo przytomne,
jak zawsze o tej porze, więc panowała między nami cisza. W sumie, poza jedną
kobietą w ołówkowej spódnicy, która rozmawiała przez telefon, nikt się nie
odzywał. Słychać było tylko szum silnika.
Pojazd stanął gwałtownie
na następnym przystanku, aż wpadłam na Lolę. Drzwi się otworzyły.
- Hej, nie wiedziałam,
że na mnie lecisz - zażartowała moja przyjaciółka. Ledwo ją słyszałam, bo do
autobusu wsiedli głośno śmiejący się chłopcy. Mieli przewieszone przez ramię
sportowe torby i takie same t-shirty jak my, tylko że niebieskie. Druga klasa,
najpewniej sportowa.
Było ich trzech, wszyscy
przystojni. Nosili spodenki do kolan, które odkrywały umięśnione łydki.
Wyglądali na popularnych - pewni siebie, rozłożyli się na siedzeniach, chociaż
do szkoły pozostały tylko trzy przystanki.
- Co zrobimy z drużyną?
Turniej za dwa tygodnie, ci najlepsi juz odeszli... - zaczął najniższy z nich.
Był blondynem, miał odstające uszy i nosił okulary, ale miał niezaprzeczalny
urok.
- A trzecie klasy są do
niczego - dodał najprzystojniejszy. Ciemne włosy zaczesał do tyłu. Koszulka
opinała się na jego szerokich ramionach. - Może powinniśmy zwerbować pierwsze?
Pójdziemy na ich wuef i zobaczymy, co potrafią.
- Dobry pomysł. Musimy
to obgadać z trenerem i resztą drużyny. - Trzeci z nich miał długie rzęsy i
najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Niebieski wpadający w
zieleń.
Drzwi otworzyły się
ponownie. Kolejne osoby z naszego gimnazjum, tym razem chłopak w niebieskiej
koszulce i dziewczyna w zielonej, trzymali się za ręce. Gdyby nie to, uznałabym
ich za rodzeństwo.
Szkoda. Niezły był ten
chłopak. Przypominał mi Alexa Pettyfera. Całkiem wysoki, dobrze zbudowany.
Gęste blond włosy tworzyły ciekawą kompozycję na jego głowie, przez co facet
wyglądał, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Oczy były szare. Dziewczyna
wyglądała podobnie, tylko jej oczy były brązowe. Skądś ją kojarzyłam...
- Ona chodzi z nami do
klasy. - Lola słusznie zauważyła, że coś mi dzwoni, ale nie wiem w którym
kościele. - Ma na imię Łucja, ale wołają na nią Lucy.
- Tak bardzo amełykańsko
- szepnęłam.
- No. Nawet wygląda mi
na Amerykankę - powiedziała z powagą, a ja się roześmiałam.
- A ten chłopak? -
zapytałam. - Znasz go?
- Nie, przecież z
drugiej klasy jest. A co, zainteresowana? - Poruszyła sugestywnie brwiami.
Przewróciłam oczami.
- Tobie tylko jedno w
głowie. Ale nie powiem, fajny jest. - Zerknęłam na niego. On i Lucy podeszli do
Tria Przystojnych i gadali z nimi. Jeden z nich coś powiedział, a wtedy
obserwowany przeze mnie chłopak zaśmiał się dźwięcznie. Pokazały się dołki w
jego policzkach.
- Rany, Kreska. Jeszcze
nawet nie dojechałyśmy do szkoły, a ty już znalazłaś obiekt westchnień.
- Co poradzisz -
odpowiedziałam. - Życie.
~~*~~
- I właśnie dlatego -
krzyknął profesor Rechacz, lustrując klasę przeszywającym wzrokiem - na moich
lekcjach musicie być skupieni! Jeden nieuważny błąd i bach! - Pstryknął
palcami, a uczniowie w pierwszej ławce aż podskoczyli na krzesłach. - Ktoś może
stracić brwi, wzrok albo godność osobistą. Lub nawet trafić do szpitala.
Przełknęłam ślinę.
Chemia jawiła mi się jako najbardziej niebezpieczny przedmiot, z którego cudem
ujdę z życiem. Jeśli ujdę z życiem.
Profesor, mężczyzna po
trzydziestce, miał kołtuny brązowych włosów na głowie i sowie okulary na
spiczastym nosie. Nosił zielony sweter i lakierowane buty. Wydawał się
poczciwym facetem, ale w tamtej chwili po prostu nas przerażał. Cała klasa
siedziała w milczeniu, z utęsknieniem czekając na dzwonek. A była to dopiero
pierwsza lekcja, na której profesor tylko wyjaśniał nam zasady oceniania na tym
przedmiocie. Horror.
- Chyba go lubię -
powiedziała Lola, kiedy ostatnie wychodziłyśmy z sali.
Spojrzałam na nią ze
zdziwieniem.
- Lola, pogięło cię.
Masz jakieś skłonności masochistyczne, czy coś?
Uśmiechnęła się i
otworzyła usta, żeby mi odpowiedzieć, ale ktoś ją potrącił i się przewróciła.
Boleśnie uderzyła o podłogę z kafelków, aż skrzywiła całą twarz, próbując nie
krzyknąć. Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Hej, uważaj trochę! -
krzyknęłam, ale chłopak nie zwrócił na mnie uwagi i wbiegł do sali od chemii. Palant
jeden.
- Jest spoko, Kreska -
stęknęła moja przyjaciółka. - Nie denerwuj się na miłość swojego życia.
Sceptycznie
uniosłam jedną brew i kucnęłam obok niej.
- Cóż, jeśli ma się tak
zachowywać w stosunku do ciebie, to nie jest wart mojej wielkiej miłości. -
Pomogłam jej wstać. Kiedy się wyprostowała, jęknęła. Zmarszczyłam brwi. -
Loluś, może pójdziemy do pielęgniarki? Pamiętam, gdzie jest jej gabinet.
- Nie trze... Chociaż,
pewnie powinnam. Okej, chodźmy.
Spojrzałam na zegar na
ścianie. Za cztery minuty dzwonek.
- Przejdziemy jeszcze
tylko koło naszej klasy. Powiem komuś, ze idziemy do sanitariuszki.
- Dobra. - Skinęła
głową. Wyraźnie próbowała się nie rozpłakać.
Szłyśmy powoli. Nie
chciałam jej nadwyrężać. Sądząc po minach Loli i tym, że drugą ręką masowała
miejsce, gdzie kończy się kręgosłup, pewnie stłukła kość ogonową. Z
doświadczenia wiedziałam, jak to boli.
- Kresia? Nic nie
powiesz tamtemu chłopakowi? To był wypadek, nie jego wina. A wiesz, że nie
chcę, żeby było jak w podstawówce.
- Ta - mruknęłam.
Okej. Tym razem mu
odpuszczę. Ale jeśli taka sytuacja się powtórzy, to mnie popamięta.